czwartek, 27 marca 2014

Raz, dwa, trzy, zginiesz TY. cz. 7

Z powodu braku czasu kolejna część nie mogła ukazać się wczoraj. Bardzo Was przepraszam za opóźnienie i obiecuję, że taka sytuacja więcej się nie zdarzy. Tymczasem zapraszam do czytania. ~Zombie Queen

   Kiedy wstałem rano z łóżka i wszedłem do kuchni, na stole stało przygotowane już śniadanie. Rozejrzałem się po całym domu, ale nikogo nie spotkałem. Zasiadłem więc do stołu i zacząłem posiłek. Zastanawiałem się, gdzie też mogło wszystkich wywiać, ale koniec końców nie wymyśliłem żadnego RACJONALNEGO rozwiązania tej zagadki.
   Podszedłem do szafki chcąc wyciągnąć kubek na zaparzoną wcześniej kawę. Nalałem do połowy gorącego napoju i na nowo zająłem się pochłanianiem przygotowanego posiłku.
   -Sądziłam, że zaczekasz na mnie ze śniadaniem – ze strachu podskoczyłem na krześle. Byłem w szoku, bo byłem przekonany, że jestem zupełnie sam. Jak widać na załączonym obrazku – myliłem się. Nie pierwszy i zapewne też nie ostatni raz.
   -Wybacz, zdawało mi się, ze nikogo nie ma. Zostało jeszcze kilka kanapek. Podać ci kubek?
   -Nie. Dzisiaj obejdę się bez porannej kawy. –Lyn-Z uśmiechnęło się do mnie inaczej niż zawsze, więc trochę się zmartwiłem. Jednak nie dałem tego po sobie poznać. -Byłam w łazience na górze, więc mogłeś mnie nie zauważyć.
   -Bardzo możliwe i w przeciwieństwie do mojej wcześniejszej teorii, twoja brzmi racjonalnie. Przepraszam, ale mam dziś spotkanie w kolejnym wydawnictwie. Nadal próbuję wydać komiks.
   -Uda ci się. Zobaczysz. –odrzekła.
   Pożegnaliśmy się, po czym ja wstałem od stołu i wyszedłem na wcześniej umówione spotkanie.

   -Szczerze przyznam, że zaintrygowała nas pańska propozycja. –Pan Moore, właściciel korporacji podszedł do biurka, z którego wyciągnął plik zszytych kartek. Na samym środku pierwszej strony widniał tak długo wyczekiwany przeze mnie napis: KONTRAKT. –Chcielibyśmy podpisać z panem umowę i tym samym uzyskać zgodę na sprzedaż pańskiego dzieł. Jesteśmy dobrej myśli i prawdopodobnie pańskie historie obrazkowe mogą zawojować światowym rynkiem.
   -Bardzo się cieszę. Przeczytam kontrakt w domu na spokojnie, jeszcze raz przemyślę propozycję i oddzwonię do pana.
   Szybkim krokiem zmierzyłem w stronę drzwi gabinetu, jeszcze raz wymieniliśmy się kilkoma słowami pożegnania, po czym wyszedłem z pomieszczenia, a za chwilę również z potężnego biurowca.
   Byłem niezwykle podekscytowany nowymi okolicznościami. Byłem tak bardzo szczęśliwy, że chciałem ogłosić to całemu światu tu i teraz. Tylko kogo by to interesowało, że jakiś nędzny muzyk zaczyna spełniać swoje marzenia? Nie wiem tego, ale wiem, komu powinienem o tym powiedzieć – Lyn-Z. To właśnie ona i jej słynny upór zaciągnęły mnie na spotkanie z panem Moorem.
   W pośpiechu zacząłem przeszukiwać wszystkie kieszenie w poszukiwanie telefonu komórkowego. Kiedy już odnalazłem moją zgubę, wybrałem z listy kontaktów numer do ukochanej i czekałem, aż odbierze, podczas gdy ja wsłuchiwałem się w martwy dźwięk łączenia.
   -Gee? Już po spotkaniu? Jak poszło? Podpisali z tobą kontrakt?
   -Spokojnie, nie tak szybko. Tak, jestem już po spotkaniu, ale wszystko opowiem w domu. Właśnie wracam. Będę za jakieś 40 minut.
   Rozłączyliśmy się chyba w tym samym czasie. Ponownie schowałem telefon do kieszeni spodni i rozejrzałem się po okolicy. Wszędzie panował nieopisany zgiełk. Akurat udało mi się dotrzeć na przystanek autobusowy. Według tablicy powinien on być za jakieś 7 minut, więc zaczekam. Zawsze to lepiej niż 40.
   W czasie całej drogi powrotnej myślałem o mojej artystycznej przyszłości, głównie zespołu. Zastanawiało mnie, jaki jest sens wydawania kolejnej płyty? Czy my w ogóle mamy jeszcze jakiś fanów? Kilka miesięcy temu mogłem okazać im zupełny brak szacunku z mojej strony. Pomimo wszystkich tych zajść, które miały miejsce, nadal wierzyłem, że ktoś jeszcze pozostał.
   Dotarłem w końcu do domu i wszedłem do środka. Ściągnąłem kurtkę, którą następnie powiesiłem na wieszaku. Już miałem pójść na górę, kiedy poczułem, że z kuchni dobiegają smakowite zapachy kuchni włoskiej. Zawróciłem w połowie schodów i podążałem śladem włoskiej woni. Widok, jaki zastałem ani trochę mnie nie zdziwił. Moja ukochana jak zwykle stała w kuchni i przygotowywała kolejne dania. Przyznam, że owinięta kuchennym fartuszkiem wyglądała niezwykle pociągająco. Zdecydowanie bardziej, niż kiedykolwiek.
   -Witaj, kochanie.
   -Cześć. Jesteś głodny? Jak ci poszło spotkanie?
   -Wszystko w swoim czasie. Jeszcze wszystkiego się dowiecie. Z jedzeniem poczekam do kolacji. Swoją drogą, gdzie jest Michael i Alicia?
   -Mike poszedł na uczelnię i wróci na kolację. Alicia poszła do sklepu zrobić zakupy na wieczór.
   -Zakupy na wieczór? Czy dziś jest jakiś specjalny dzień lub okazja?
   -Ty mi to powiedz.
   -Niczego ci nie powiem, dopóki nie nadejdzie odpowiednia chwila. Sądzę, że dzisiejsza kolacja będzie ku temu idealną okazją.
   Uśmiechnąłem się zadziornie i poszedłem do naszej sypialni, znajdującej się w górnej części domu. Postanowiłem trochę uporządkować zagracone pomieszczenie. Z trudem znajdowałem podłogę. Zebrałem niepotrzebne papiery jednym machnięciem ręki, które następnie zgniotłem w kulkę. Chciałem wyrzucić je do śmietnika znajdującego się w przedpokoju. Jednak podnosząc do góry klapę ujrzałem coś, co zmroziło mi krew w żyłach i skutecznie wytrąciło z równowagi. Co w naszym domu robiło opakowanie po teście ciążowym?! Lyn-Z chyba nie… Nie, to niemożliwe. Owszem, kochaliśmy się dosyć często, ale za każdym razem stosowaliśmy zabezpieczenia. Prezerwatywy dają nam 96% gwarancji bezpieczeństwa. Nie mogliśmy znaleźć się w tych nieszczęsnych 4%. Chwila. Jest jeszcze Alicia. To ona jest w ciąży. Tak często rozmawiała z Lyn-Z, a tak rzadko z moim bratem. Pewnie nie wiedziała jak ma mu o tym powiedzieć i chciała poradzić się mojej dziewczyny. Tak, to na pewno jej test. Zapewne będzie chciała wszystko oficjalnie ogłosić podczas wieczornej kolacji.
   Mocno zaczerpnąłem powietrza i powróciłem do wcześniej wykonywanej przeze mnie czynności, czyli sprzątania. Z całych sił starałem się nie myśleć o znalezionym przed chwilą „skarbie”. W tym celu włączyłem płytę The Smashing Pumpkins i porządkowałem kolejne stosy makulatury znajdującej się w naszym pokoju.
   Tym sposobem nawet nie zdążyłem zauważyć, kiedy błękitne niebo spowiły granatowe, wieczorne barwy. Po kilku godzinach usłyszałem również dobiegający z dołu radosny okrzyk Michaela mówiący o jego powrocie do domu. Jego dziewczyna razem z moją przygotowywały stół w salonie. Nie sądziłem, że tak bardzo się polubią. Nie, żeby to w jakiś sposób mi przeszkadzało, wręcz odwrotnie. Chodzi o to, że nie spodziewałem się tak szybkiego obrotu spraw. To zupełnie mnie zaskoczyło, na szczęście pozytywnie.
   -Gee, kolacja gotowa. Mógłbyś zejść już na dół?
   -Tak, zaraz będę.
   Podszedłem jeszcze do torby, którą miałem dziś na potkaniu i wyjąłem z niej otrzymany kontrakt. Wziąć go ze sobą na dół czy lepiej zaczekać? Z drugiej strony, Lyn-Z czekała dziś tak długo, więc ile jeszcze mógłbym trzymać ją w tej morderczej niepewności? Obawiam się, że doprowadzenie do ostatecznego etapu jej cierpliwości przyniosłoby skutki wręcz katastrofalne, a tego bym nie chciał.
   -Gerard, pospiesz się!
   -Już idę! –odparłem i ostatecznie zdecydowałem się wziąć umowę ze sobą. Być może będzie to dobry sposób na miłe rozpoczęcie dzisiejszego wieczoru. –Przepraszam, że tak długo czekaliście. Miałem mały problem.
   -Dobrze, że już jesteś kochanie. A teraz opowiedz, jak ci poszło spotkanie?
   -Więc jednak poszedłeś? Sądziłem, że sobie odpuścisz i poddajesz się z wydawaniem komiksu. –Mój młodszy brat nigdy nie grzeszył wiarą w moje marzenia
   -Nie miałem najmniejszego zamiaru czegokolwiek sobie odpuszczać, ponieważ w takim wypadku stałbym się ofiarą śmiertelną z rąk Lyn-Z. A skoro już jesteśmy przy tym temacie, to… -W tym momencie wyciągnąłem na stół kontrakt, który przez cały ten czas spokojnie leżał na moich kolanach.
   -Udało się?? Boże, Gerard jestem z ciebie taka dumna! –Czarnowłosa natychmiast rzuciła mi się w ramiona, a ja w zamian za ten gest złożyłem na jej ustach namiętny pocałunek.
   -Więc teraz zasłyniesz jako rysownik? –Nie tylko my, ale Michael również podzielał nasz entuzjazm. Wkrótce dołączyła do niego też Alicia. –A co z zespołem? Chyba nas teraz nie zostawisz?
   -Nigdy nie porzucę czegoś, co sam stworzyłem. Nadal będę pisał teksty i dalej będziemy wydawać płyty. Co prawda na razie mamy na koncie tylko dwie, ale odkąd rzuciłem narkotyki i picie, cały czas piszę coś nowego. Poza tym nie zapominajmy, że za kilka dni gramy koncert z The Used. Ludzie nigdy o nas nie zapomną.
   -Wiesz co? Nawet nie wiesz, jakie to niesamowite uczucie wiedzieć, że twój brat zaczyna wstawać na nogi. Mam nadzieję, że teraz zaczniesz od nowa i będzie jak dawniej? Frank, Ray i Bob też tego by tego chcieli.
   -Masz zamiar porównywać mnie do feniksa? To trochę idiotyczne, nie sądzisz?
   -Czyli wracamy na te same tory myślowe co kiedyś?
   -Jeśli tak, to zaczynacie mnie przerażać. –Nagle Al. zabrała głos w naszej jakże inteligentnej dyskusji psychologicznej. Tym samym nieświadomie przypomniała mi o dzisiejszym „incydencie”, o ile można tak to nazwać. Najpierw nałożyłem sobie na talerz trochę spaghetti i napiłem się wody. Pomyślałem, że skoro ona nie chce zacząć tego tematu, zrobię to ja. Choć nie powinno się do niczego zmuszać drugiej osoby. Jednak czy mam teraz inne wyjście?
   -No dobrze, zakończmy już temat mojego komiksu i przyszłości zespołu, zajmijmy się innymi prawami. Alicia, czemu jeszcze się nie pochwaliłaś?
   -Czy ja przypadkiem o czymś nie wiem? –Mój brat był wyraźnie zaskoczony sytuacją. Brunetka najwyraźniej chciała nieco zmienić obrót spraw, ponieważ na jej twarzy również malowało się zdziwienie.
   -Przepraszam, ale chyba nie bardzo rozumiem. Czym miałam się pochwalić?
   -Choćby tym, że jesteś w ciąży. Gratuluję.
   Jak na pstryknięcie palcem, w pokoju zapadło długie milczenie. Najwyraźniej nikt nie spodziewał się słów, które dzisiejszego wieczoru wypadną z moich ust. Nie przejmując się wszędzie panującą ciszą i niezręcznością, wróciłem do jedzenia nałożonego sobie na talerz dania.
   -Gerard, o czym ty mówisz? Ja nie jestem w ciąży i jak na razie ani ja, ani Mikey nie planujemy mieć dziecka. Może kiedyś. Raczej na pewno. Ale jeszcze nie teraz.
   -Więc skąd u nas ten test ciążowy? Znalazłem go przez przypadek dziś w śmietniku na górze, gdy wyrzucałem stare i nieudane rysunki.
   -To… to był mój test –orzekła Lyn-Z.
   Czyli właśnie sprawdzały się moje najgorsze obawy. Choć tak naprawdę mogłem za wcześnie zacząć panikować, ponieważ te testy nie wskazywały tylko jednego wyniku. Zawsze były dwa wyjścia z tej sytuacji. A jakie było nam pisane?
   -Jak to twój test? Lyn-Z, ty chyba nie…
   -Termin jest przewidywany na koniec maja. Jestem w drugim miesiącu. Gerard,  ja tego nie planowałam. Nie wiedziałam, że tak szybko zajdę w ciążę. Nie wiedziałam, że to się w ogóle kiedykolwiek wydarzy. Przepraszam, nie chciałam – zakończyła i z oczami mokrymi od łez wybiegła na górę do naszej sypialni.
   Nie wiedziałem jak mam się teraz zachować. Przeprosić Alicię i Michaela, że wysunąłem niepoprawne domysły w ich kierunku? Pogrążyć się w rozpaczy czy raczej w oceanie szczęście i radości? Sam już nie wiem co lepsze, a co gorsze. W końcu nie wiele myśląc, bez słowa wstałem od stołu i jak najszybciej pobiegłem tym samym śladem, którym przed chwilą dążyła moja czarnowłosa piękność.
   Zatrzymałem się przy lekko uchylonych drzwiach. Ujrzałem jej pochyloną sylwetkę, siedzącą z brzegu łóżka. Twarz zatopiona w delikatnych dłoniach, włosy wplątane w smukłe palce z krwistoczerwonymi paznokciami. I usłyszałem jej nieprzerwany szloch. Nie widziałem po niej, by ta wiadomość w jakikolwiek sposób ją ucieszyła. Czy ona czegoś się bała? Nie wiem, ale właśnie takie odniosłem wrażenie. Postanowiłem zaryzykować, postawić wszystko na jedną kartę i wejść do środka. Inaczej nigdy nie wyjaśnimy sobie tego, co się przed chwilą zdarzyło.
   -Kochanie, nie płacz już więcej, proszę. –Podszedłem bliżej, usiadłem obok jej drżącego ciała i przytuliłem do siebie.
   -A co innego mi pozostało? Nie spodziewałam się, że to się stanie. Nienawidzę stawiać ludzi przed faktem dokonanym, a teraz tak właśnie jest. Teraz nie ma już odwrotu. Nie poddam się aborcji, bo za bardzo się tego boję. Poza tym, nie mam tylu pieniędzy i nie mogłabym żyć z myślą, że zabiłam tę małą istotkę rozwijającą się w środku mnie. Ona jest już częścią mojego ciała, częścią mnie.
   -Obiecaj mi jedno, dobrze?
   -To znaczy?
   -Że już nigdy nie wpadniesz na tak idiotyczny pomysł, jakim jest usunięcie dziecka. Już nie pamiętasz naszej pierwszej rozmowy po waszym koncercie i tych późniejszych? Za każdym razem opowiadałem ci, jaką chciałbym mieć przyszłość. O czym tak naprawdę marzę. Że marzę o dziecku, najlepiej gdyby była to córeczka. Nosiłaby imię Bandit Lee Way. Marzę o szczęśliwej rodzinie, którą będziemy razem tworzyć, we trójkę, w nowym domu. Ten zostawimy mojemu bratu, a my przeprowadzimy się do większego i znacznie piękniejszego od obecnego. Jedyne łzy, jakie mają prawo płynąć z twych oczu, to łzy radości, bo obiecuję ci, że do żadnych innych nigdy się nie przyczynię. Damy radę pod warunkiem, że razem w to uwierzymy.
   -Gee, jesteś tego pewien? Nie chcę zrzucać na ciebie dodatkowych obowiązków. Dziecko to już nie jest zabawka, którą w każdej chwili można porzucić, gdy tylko się znudzi. Lub wymienić na inną. To naprawdę poważna sprawa.
   -Zrozum kochanie, że jestem tego tak samo pewien jak tego, jak bardzo cię kocham. Podjąłem już decyzję i nie zmienię jej. Teraz już nic złego nie ma prawa się wydarzyć. Nigdy na to nie pozwolę. Pamiętasz nasze wspólne koncerty? Nawzajem pisaliśmy sobie teksty na skórze. Ty zawsze miałaś na ramieniu „runaway with me”, a ja na szyi „anytime you want”. Teraz to powraca i już najwyższy czas, by wypełnić te słowa. Takie jest nasze przeznaczenie. Moja przyszłość jest pisana wyłącznie u twego boku i to ię nie zmieni, bo cię kocham.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz