środa, 29 stycznia 2014

Raz, dwa, trzy, zginiesz TY. cz. 2

   Moje poszukiwania odwyków nie szły tak dobrze, jak się tego spodziewałem. Cholera. W życiu bym nie pomyślał, że tyle z tym roboty. Jeśli już znalazłem jakiś punkt, trzeba było płacić za leczenie fortunę. Przez ciągłe kupowanie kolejnych dragów i fajek, prywatne wizyty nawet nie wchodziły w grę. Myślę, że w chwili obecnej mogę ze spokojem powiedzieć o sobie, że jestem bankrutem. Gdyby nie mój młodszy brat, zapewne wylądowałbym gdzieś pod mostem, albo już dawno leżałbym zakopany 3 metry pod ziemią. Michael. Tak, to właśnie on przytrzymuje mnie przy życiu. I jestem mu za to niezwykle wdzięczny. Przepraszam Mikey, ukochany bracie, że robię coś wbrew Twej woli. Że robię coś, co tak bardzo cię rani. Ale nie potrafię nad tym zapanować. Już nie.
   Siedziałem po cichu w kącie mojego pokoju, który obecnie stanowił strych. Punkt znajdujący się najwyżej domu. Miałem stąd naprawdę przepiękne widoki. Niemal na całe Newark i przede wszystkim na ocean. Znów miałem natchnienie. Uwielbiałem to uczucie. Był to mój najlepszy stan, w jakim zawsze chciałem się czuć. Już do końca moich dni.
Po dłuższej chwili patrzenia na świat chwyciłem plik kartek papieru i zacząłem coś rysować. Szkic przedstawiał kobietę. Piękną, długowłosą brunetkę, której ciało było ozdobione tatuażami. Zupełnie jakby damska wersja Franka. Wymyśliłem sobie, że będzie grała na basie, a jej imię zabrzmi Lyn-Z. Tak, to niewątpliwie było moje ulubione imię dla kobiety. Patrzyłem na swoje dzieło chyba pół godziny, jeśli nie dłużej. Nie potrafiłem oprzeć się jej urokowi. To żałosne, ponieważ dopiero ją stworzyłem. Była jedynie wytworem mojej wyobraźni, ale wiedziałem, że bez względu na charakter, kochałbym ją ponad życie i potrafiłbym zrobić dla niej wszystko. Dosłownie.
   Zszedłem na dół kuchni. Zaparzyłem sobie kawę. Już czwartą tego dnia, a dochodziło dopiero południe. Wspominałem już, że kawa to kolejna pozycja na liście moich najgorszych uzależnień? Usiadłem na narożniku tuż pod oknem i chwyciłem w swe ręce pierwszą lepszą gazetę, jaka leżała. Mogłem się od razu domyślić, że będzie to coś związane z gitarami. Mikey nie potrafił mówić na żaden inny temat. Chyba właśnie za to najbardziej go kochałem. W jego opowieściach o doborze odpowiednich strun do gitary, chwytach i tych wszystkich innych monologach był jakiś urok, któremu również nie mogłem się oprzeć. To było po prostu niemożliwe.
Upiłem kilka łyków z kubka i odczytałem smsa, który przyszedł jakieś pół godziny temu. To musiało być wtedy, gdy wciąż wpatrywałem się w tę piękną kobietę na kartce papieru. Coś sprawiało, że nie potrafiłem o niej zapomnieć. To idiotyczne, wiem. Ale nie mogło być inaczej.
   Wiadomość była od mojego brata. Jego dziewczyna, Alicia załatwiła 3 bilety na koncert jakiejś jej ulubionej kapeli. Mindless Self Indulgence? Chyba tak się nazywali. Od kiedy jestem ćpunem moja pamięć jest z dnia na dzień co raz gorsza. To prawdziwy cud zważając na fakt, iż biorę od 3 lat, a mimo to wciąż pamiętam, jak się nazywam. Z piosenkami bywa nieco gorzej, ale szczerze przyznaję, że pracuję nad tym.
   Wyszedłem z kuchni i narzuciłem na siebie skórzaną kurtkę. Nie mogłem palić w domu ze względu na astmę brata, dlatego za każdym razem musiałem wychodzić z papierosem przed dom. Ze spokojem odpaliłem jedną fajkę i usiadłem na schodach. Wpatrywałem się w przejeżdżające samochody, radośnie bawiące się dzieci, zakochane pary. To musiało być cudowne uczucie, na które byłem gotów, że nigdy go nie zaznam.
   Kiedy tak myślałem paląc papierosa, przede mną stanęła postać. Szczupła, w podartych jeansach i czarnych trampkach. Uniosłem lekko głowę, by ujrzeć twarz, choć słońce niemiłosiernie paliło mnie w oczy. Wzrok mnie nie mylił. Spodziewałem się, że prędzej czy później Frank przyjdzie do mnie i jak to często bywało, opierdzieli mnie za kolejną zmarnowaną próbę.
   -Mogę się przyłączyć? –Wziął ode mnie jednego papierosa i usiadł obok na schodach. –Gerry, jak ty to sobie dalej wyobrażasz? Narkotyki łączone z alkoholem mają zły wpływ na człowieka, ale na ciebie jakiś szczególny. Nie możesz tak się wykończyć. Nie chcę stracić najlepszego przyjaciela, rozumiesz?
Nie potrafiłem mu odpowiedzieć. Co miałem mu odpowiedzieć? Frank, już znalazłem odwyk i od przyszłego tygodnia rzucam całe to gówno, w jakie się wpakowałem? To nie miało żadnego sensu. Nie raz tak mówiłem, moje kłamstwa zawsze wychodziły na jaw. Nie mogłem ryzykować i tym razem, choć to poniekąd była prawda. Poniekąd. Poniekąd to wciąż za mało.
-Chcę. Musisz mi uwierzyć, że chcę z tym skończyć. Od rana szukam odwyków, ale co z tego, jeśli w każdym trzeba płacić? To logiczne, wiem. Przecież nikt nie pomoże za darmo takim skończonym debilom jak ja. Ale ja jestem kompletnie spłukany, słyszysz? Z czasem, gdy to zaczęło bardziej mnie wciągać, nie pomyślałem o tym, by odłożyć na przyszłość jakieś pieniądze i teraz się mam okazję przejechać się na błędach z przeszłości.
Oboje zamilkliśmy. Ja nie miałem mu już nic do powiedzenia. Myślałem, czy nie znaleźć jakiejś pracy, ale kto by mnie przyjął? Nawet, jeśli robiłem z siebie totalną ofiarę losu, to przynajmniej realną. A ludzie, którzy byli i nadal są mi bliscy bez ustanku raniłem.
-Serio szukasz odwyków przez cały dzień? –Zapytał patrząc na mnie pytającym spojrzeniem, z nutką niedowierzania.  Podejrzewam, że na jego miejscu moja twarz wyrażałaby podobne emocje.
-Tak. Przynajmniej się staram. Ale bez pieniędzy nigdzie mnie nie przyjmą. Musze znaleźć jakąś pracę. Inaczej nigdy z tego nie wyjdę i będę w tym siedział najwyżej przez kolejne pół roku, bo w końcu któryś z was znajdzie mnie zaćpanego w kącie na śmierć.
Rzuciłem niedopałek daleko przed siebie i wstałem ze schodów otrzepując lekko spodnie. Zacząłem iść w kierunku drzwi. Nie wiedziałem, jakie są zamiary Iero, więc postanowiłem zaprosić go do środka na kawę, ale odmówił. Szczerze mówiąc, wcale nie spodziewałem się innej odpowiedzi.
-Gerard, zaczekaj chwilę. –Odwróciłem się do niego jeszcze na chwilę. Widziałem, jak z kieszeni wyciąga mały plik banknotów i szybko zaczyna je przeliczać. Zastanawiałem się, po co to robi. Chyba nie zamierzał płacić mi za pożyczoną przed chwilą fajkę?
-Naprawdę chcesz iść na ten odwyk i skończyć z tym wszystkim raz na zawsze? –zdezorientowany twierdząco pokiwałem głową.
   Chłopak wcisnął mi do ręki pieniądze i popatrzył na mnie głębokim wzrokiem. Czułem się jak w jakimś tandetnym filmie sprzed co najmniej 40 lat. Nadal nie potrafiłem go rozszyfrować, choć wcześniej tak dobrze mi to szło.
   -Tam jest jakieś 500 dolców. Zawsze noszę przy sobie trochę gotówki i teraz daję ją tobie. Wybór należy do ciebie. Albo użyjesz ich do zapłacenia za odwyk, albo nie i wtedy ja odchodzę z zespołu. My Chemical Romance będzie zmuszone poradzić sobie bez gitarzysty prowadzącego i jednego z chórzystów. A ty bez przyjaciela.
   Nie wiedziałem, jak mam na to zareagować. Frank tak po prostu daje mi pieniądze, żebym mógł iść na odwyk? Nie, to nie mogła być prawda. To było zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. A jednak. Udało mi się dostać od życia kolejną szansę. Ostatnią. Ale byłem pewien, że tym razem będę potrafił dobrze to wykorzystać. W należyty sposób.

   -Gee,  jesteś gotowy? Pindrzysz się przed tym lustrem, jak modelka, która zaraz wchodzi na wybieg.
   -Nie zapominaj, że jest tu ze mną twoja dziewczyna, ty nędzny okularniku.
   -Mam się bać?
   -Bardziej o swojego brata, niż o mnie.
   To prawda. Nie siedziałem łazience sam. To Alicia mnie tu zaciągnęła, żeby „przygotować” mnie do wyjścia. Równie dobrze sam mógłbym sam to zrobić, ale powiedziała, że pod tym względem nie bardzo mi ufa i postanowiła sama się zająć make – upem.  Na moje szczęście te męki nie trwały długo. Przynajmniej wyglądałem jak człowiek, a nie jak trup, który dopiero wyszedł ze swej ciemnej trumny.
   Oboje zeszliśmy na dół, gdzie czekał na nas mój zniecierpliwiony młodszy brat. W jednej ręce trzymał swoją bluzę, a w drugiej kurtkę swojej dziewczyny. Razem wyglądali naprawdę słodko, ale czasem aż mnie mdliło od ich wspólnych czułości do siebie. Miłe słówka, słodkie gesty, uprzejmość. Znowu miałem ochotę rzygać tęczą i byłem temu bardzo bliski.
   -Możemy wreszcie stąd iść? Chcę, by ten dzień skończył się jak najszybciej.
   Nie byłem zbyt zachwycony wizją stania na koncercie nieznanej mi kapeli przez około 2 godziny. Na dodatek w konkursie radiowym Mikey wygrał dla Al 3 wejściówki za kulisy, więc mój wieczór z minuty na minutę wydłużał się coraz bardziej. Powoli nie mogłem już znieść tego uczucia.
   -Co taki niecierpliwy się zrobiłeś? Bierz tą swoją torbę, z którą nigdy się nie rozstajesz i idziemy. Tylko załóż kurtkę, bo o tej porze jest już trochę zimno.
   -Tak, mamo. Zrobię, co tylko mi każesz. –powiedziałem do niego, a raczej jego pleców z posępną miną i ruszyłem za nimi.
   Od czasu, kiedy nasza dwójka zamieszkała w Newark, a mama postanowiła wrócić do rodzinnych Włoch, Michael zaczął mi przesadnie matkować. Gotuje obiady, sprząta w domu, mówi mi, co mam ubierać. Z jednej trony to dobrze, bez niego zginąłbym na miejscu śmiercią okrutną. Ale to dosyć dziwne uczucie, kiedy twój o 3 lata młodszy brat mówi ci, co masz robić. Mimo wszystko kochałem go jak nikogo na świecie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz